sobota, 15 września 2012

Rolada śmietankowa.

Coś smacznego na sobotę :). Proste i szybkie. A jakie pyszne!



Przepis jest na roladę truskawkową, ale ja po prostu pominęłam owoce.

200g dojrzałych truskawek
2 łyżki cukru
8 żółtek
100g cukru
4 białka
80g mąki
20g mąki ziemniaczanej
0,5l śmietany 30%
2 łyżki cukru
4 łyżki cukru pudru
do blachy: papier pergaminowy

Wyłożyć blachę pergaminem. Piekarnik nagrzać do temperatury 220 stopni C.
Truskawki umyć, osuszyć ściereczką, usunąć ogonki i zależnie od wielkości podzielić na połówki lub ćwiartki, posypać cukrem i odstawić pod przykryciem. 
Utrzeć żółtka z połową cukru na puszystą masę. Ubić sztywną pianę z białek i pozostałego cukru, połączyć z żółtkami. Przesiać mąkę i mąkę ziemniaczaną, ostrożnie zamieszać (drewnianą łyżką).
Ciasto rozsmarować równo na pergaminie i piec 8-12 minut na środkowym poziomie piekarnika. 
Wyłożyć ciasto na ściereczkę posypaną cukrem. zdjąć pergamin, a biszkopt przykryć wilgotną ściereczką i zostawić do ostygnięcia. Ubić na sztywno śmietanę z cukrem (ja dosypałam jeszcze płaską łyżeczkę żelatyny), wymieszać z truskawkami (truskawek jak wiadomo nie dodawałam) i posmarować biszkopt. Zawinąć roladę przy pomocy ściereczki (jak będziecie mieć problem to po prostu pomińcie ściereczkę, ja poradziłam sobie bez niej, chyba bardziej by mi komplikowała), posypać cukrem pudrem (to też pominęłam, wedle gustów). I voila :)).

Myślałam, że robienie rolady to coś trudnego i skomplikowanego, nic bardziej mylnego. Poszło błyskawicznie, chyba w ciągu godziny było gotowe, a większość tego czasu zużyłam na czekanie aż się upiecze i wystygnie :). Biszkopt piekł mi się chyba krócej niż 8 minut, piekłam na oko, ale jak tylko dom zaczął intensywnie pachnieć zajrzałam do piekarnika a biszkopt był już dość mocno przyrumieniony, więc natychmiast wyjęłam. Warto polegać na własnym instynkcie :). Truskawki można też zamienić innymi owocami w zależności od preferencji :). Może kiedyś dodam bananów? :)

Przepis pochodzi z książki "Pieczenie ciast przyjemne jak nigdy dotąd" Christian Teubner i Annette Wolter, wyd. Panteon,1995  

czwartek, 13 września 2012

Got me new shoes!






Jestem bardzo szczęśliwa, o takim fasonie marzyłam chyba od kilku lat i kiedy je chciałam, to nigdzie ich wtedy jeszcze nie było, jak się stały modne to nie mogłam ich kupić, jeden sezon jesienno-zimowy przeleciał, drugi.... i nareszcie mam :))). A jakie wygodne! Nawet nie czuję, że jestem na obcasach. Choć jak jest naprawdę to się okaże, jutro je przetestuję :) - pogoda stety lub niestety sprzyja. Na wieżę w tle nie zwracajcie uwagi, uparła się towarzyszyć ;),

środa, 12 września 2012

Pielęgnacja twarzy.

Od jakiegoś czasu widuję na blogach TAG pt. "Ile warta jest twoja twarz?". Zainspirowało mnie to do posta o kosmetykach, których używam do pielęgnacji twarzy.

Jakiś czas temu miałam spore alergiczne problemy, po których skóra mojej twarzy była jakby zgrubiała w swojej konsystencji, a miejscami miałam wrażliwe, zaczerwienione miejsca, które piekły, jakbym sobie czymś obtarła twarz. Do tego pojawiło się sporo tych malutkich białych grudeczek. jednym słowem, stan skóry mojej twarzy był fatalny i dotychczasowa pielęgnacja, dość podstawowa dodam, całkowicie przestała mi służyć. Wtedy to postanowiłam poszukać czegoś nowego, lepszego, co chociaż droższe, lepiej by mi służyło. Moja twarz niestety nie lubi tanich produktów i chociaż to spore uogólnienie, to mogę powiedzieć, że niestety im drożej tym lepiej. I tak, po długich poszukiwaniach i testach różnych próbek, dobrałam sobie nowe produkty.

Krok 1. Zmywanie twarzy.


Wbrew wielu negatywnym recenzjom, produkty Clinique bardzo mi służą. I tak najpierw zmywam makijaż i całodniowy kurz mydełkiem "Liquid Facial Soap Mild". Bardzo je lubię. Ma świeży, jakby leśny, delikatny zapach, cera po nim jest niezwykle miękka i doskonale oczyszczona. Później przemywam tonikiem "Clarifying lotion", typ 2. Płyn ten trudno nazwać tonikiem, który raczej kojarzy się z działaniem kojącym. Tonik Clinique raczej wypala twarz. Ma doskonałe działanie złuszczające i nie wyobrażam sobie już bez niego codziennej pielęgnacji. Niestety jego mało przyjazny skład działa wysuszająco (odkąd go używam przestałam mieć problemy z przetłuszczającą się strefą T), dlatego po nim używam wody termalnej Avene, której nie pokażę, bo zapomniałam zrobić jej zdjęcie ;).

Krok 2. Oczy.


Może niektórym wydać się dziwne, że dopiero po umyciu twarzy i przemyciu jej tonikiem i jeszcze spsikaniu wodą termalną dopiero zmywam tusz do rzęs. I słusznie, bo tak nie robię ;). Tylko tutaj jakaś taka kolejność mi wyszła. Oczy zwykle zmywam tuż po umyciu twarzy mydłem Clinique. Najpewniej powinnam w ogóle od nich zaczynać, ale zwykle zapominam i najpierw chwytam za mydło ;). Ponieważ mydło Clinique jest nieodpowiednie do oczu (ja osobiście tracę po nim rzęsy), przemywam je płynem micelarnym Dermiki. Mam wrażenie, że Dermika to jedyna polska firma, która mi służy i raczej nie mam większych zastrzeżeń. Próbowałam różne płyny do demakijażu oczu i chociaż bardzo lubię płyny dwufazowe (nie wiem co dziewczyny mają przeciwko lekkiemu filmowi na powiekach ;)), to zwykle powodują u mnie swoistą chwilową ślepotę a i nie do końca działają. Zresztą to temat na osobny post, który pewnie kiedyś stworzę. W każdym razie produkt Dermiki "Pure" - Łagodny płyn micelarny z różą do cery suchej i normalnej zmywa dobrze, choć bez wielkiego wow, nie podrażnia oczu, jest niezwykle delikatny dla skóry, nie wysusza. Same zalety.


Krok 3. Nawilżenie


Po osuszeniu twarzy z niewchłoniętych resztek wody termalnej Avene przemywam twarz tonikiem Shiseido Benefiance Enriched Balancing Softener. Wspominałam o nim już w jednym z poprzednich postów. Wtedy go dopiero zaczęłam używać, teraz minął już miesiąc i nadal twierdzę to samo - jest niesamowity. Doskonale nawilża po wysuszającym działaniu tonika Clinique. Na zdjęciu widzicie jego miniaturkę 30ml. Myślę, że tak go będę kupować, ponieważ produkt pełnowymiarowy ma jak dla mnie kosmiczną cenę. Ale jest naprawdę dobry i wszelkie skutki przesuszenia jakie może powodować tonik Clinique po tym "wzbogaconym zmiękczaczu" całkowicie znikają i moja twarz nie potrzebuje nic więcej. Na tym kończę wieczorną toaletę. Jak widzicie nie używam kremu na noc. Nie lubię ich, twarz powinna móc kiedyś odpocząć i odetchnąć, dlatego nocą już nic więcej nie nakładam.

Za to na dzień stosuję krem Vichy Idealia. Produkt ten również wyzwala wiele kontrowersji i większość blogerek jest raczej na nie. Ja jestem na tak, aczkolwiek jest to mój dopiero drugi krem z tak zwanej "wyższej półki", dlatego nie mam jeszcze dobrego rozeznania. Jednak w porównaniu z kremami typu Nivea, Soraya, Perfecta, Loreal i co ja tam jeszcze nie próbowałam jest naprawdę świetny. Super lekka konsystencja, w całości wchłaniająca się w skórę, a nie zalegająca warstwami przez cały dzień. Ładnie rozświetla, cera jest aksamitna, a nawet delikatnie goi różne zaczerwienienia czy drobne wypryski. A do tego ten piękny różowy kolor i piękny zapach.

Opisana powyżej pielęgnacja całkowicie mnie w tej chwili satysfakcjonuje i nie mogę narzekać już na swoją cerę. Mimo to moja babska natura już zaczyna się nudzić i kombinuje, czego używać w przyszłości ;). A Wy co sądzicie o tych produktach? Jesteście na nie, czy może znacie i lubicie? :)

piątek, 31 sierpnia 2012

Mydło do włosów z Lawendowej Farmy.

Dzisiaj przyszło do mnie takie coś:



Jest to ręcznie robione mydło, które można używać zarówno do mycia ciała, jak i stosować jako szampon. Ja wybieram to drugie użytkowanie. Ostatnio moje włosy wypadają na potęgę i nie przesadzę, jeśli powiem, że straciłam co najmniej jedną trzecią. Sama się dziwię, że jeszcze nie jestem łysa. Nie wiem, co to spowodowało, powodów mam trzy: stres, na którego ostre dawki byłam narażona od początku czerwca, jedwab do włosów, który używałam pierwszy raz w życiu, czy szampon Klorane z pokrzywy, który kupiłam w nadziei, że coś tak naturalnego powinno mi przecież pomóc :/. Miałam wrażenie, że po zastosowaniu owego szamponu, włosy zaczęły wypadać jeszcze gorzej, dlatego przestałam nim myć, niemniej jednak potem sobie przypomniałam o jedwabiu, który jakoś zapomniałam stosować, a też go przez niecały miesiąc używałam. Prawdy się nie dowiemy, gdyż nie zamierzam ponownie ryzykować. Teraz robię wszystko, by włosy uratować.

Na jednym z blogów znalazłam informację o Lawendowej Farmie i asortyment tego jakże uroczego sklepiku wprost mnie... zauroczył ;). A już jak zobaczyłam to mydło "Trzy Korzenie", wiedziałam, że koniecznie muszę je wypróbować na swoich włosach.

Skład ma taki:
olej kokosowy, oliwa (macerat korzenia pokrzywy i łopianu), olej rycynowy, odwar z korzenia pokrzywy, łopianu i mydlnicy, olejki eteryczne: herbaciany, lawendowy, rozmarynowy, wodorotlenek sodu, woda.

Prawda jak rzadko spotyka się produkty o aż tak naturalnym składzie? Bardziej już nie można :D.

A tak mydło wygląda bez opakowania.


Jest to zwykła szara kostka, która pachnie mocno ziołami i olejkami, najmocniej wyczuwam lawendowy. Jest to zapach dość przyjemny, chyba że ktoś wybitnie nie znosi olejków eterycznych lub ziół. Mnie się podoba i ogromnie jestem ciekawa jego działania. Jego składniki działają odkażająco, przeciwłupieżowo, powstrzymują wypadanie włosów. Dzisiaj je użyję, ale o skutkach jego stosowania wypowiem się za jakiś czas.

Jeżeli ktoś jest zainteresowany naturalnie wyrabianymi mydełkami lub balsamami, a powiem, że "Lawendowa Farma" ma ich ogromny wybór, to tutaj jest link: www.lawendowafarma.pl Mydełka są zwykle w cenie 10zł, z przesyłką wychodzi dość drogo, ale polecam wzięcie z kimś kosztów przesyłki na pół (czy więcej części ;)), wyjdzie taniej :).

czwartek, 23 sierpnia 2012

Charlotte - Chleb i Wino. W Krakowie.

Był czas, kiedy żyłam z nieświadomością istnienia czegoś takiego jak Charlotte. Jednak za sprawą przyjaciółki się to zmieniło i nastąpiły dni, kiedy słyszałam o tym bistro bardzo dużo. Na tyle dużo, że już sama nie wiedziałam, czy chcę tam iść, czy nie. Mimo to, wybrałyśmy się. Witryna dość niepozorna, z bardzo przeciętnymi stolikami na zewnątrz, tuż przy maskach samochodów. Może komuś pasuje kawa z aromatem benzyny, ja bym tam nie usiadła.

W środku wrażenia mieszane. Strefa pieczywa, croissantów i kasy niezwykle kusząca, kojarząca się z wiejską kuchnią, gdzie króluje drewno i pobielone ściany. Strefa dla klientów już nie tak bardzo. W oczy rzuca się wielki drewniany stół, kiedy indziej zachwycający, teraz odpychający. Wiem, że wielu ludziom podoba się idea siedzenia przy jednym stole z dziesięciorgiem nieznajomych, mnie nie tak bardzo. Gdzieś za tym stołem były wąskie blaty i stołki barowe, a na malutkiej antresolce, po której wchodziło się po okrągłych metalowych schodach (uroczych, ale trzeba uważać na głowę), można było znaleźć kilka czarnych, niedużych, kwadratowych stolików (jak Alina zauważyła - wyglądających jak z Ikei) i czarnych krzeseł. Miejsce niezwykle ciasne, gdzie, chcąc nie chcąc, łokciami niemalże dotyka się nieznanych sobie sąsiadów. Owszem, wystrój mnie nie zachwycił. Wydaje mi się, że rozumiem ideę takiego urządzenia bistro, niemniej jednak kłóci się on (wystrój) z moją wizją miejsca, gdzie je się świeżutkie, pyszne croissanty, pije dobrą kawę i rozpływa nad anielską wprost marmoladą pomarańczową. Boże, jakie to było dobre. A zatem, przejdźmy do jedzenia.

Moje Śniadanie Charlotte, koszyk pieczywa, konfitura i kawa.


Jedzenie jest bardzo smaczne, a miejscami pyszne (croissanty, konfitury). Chleby bardzo dobre, ale nie idealne. Wędliny ciekawe, zdecydowanie inne od masówek ogólnie dostępnych, choć za nimi nie tęsknię. Kawa dobra, ale również nic szczególnego. Można za to dostać herbatę zieloną z lawendą, która była cudowna. Lekka, o idealnej dawce lawendy... Wspaniała. Z croissantów jadłam zwykły i z kremem cytrynowym. Szczególnie ten drugi ściga mnie wspomnieniami i nawet jego cena (5zł) mnie nie przeraża. Polecam. Natomiast konfitura pomarańczowa to istne niebo. Jeszcze nigdzie takiej nie jadłam. Słodka, ale nie za słodka. Bez kwasku cytrynowego, bez gorzkiej skórki (skórka była, ale nie gorzka). Całkowicie z owoców. Cudowna. Miła kelnerka zaproponowała też konfiturę malinową. Jakkolwiek bardzo dobra, to znika przy pomarańczowej.



Opisując bistro być może powinnam więcej mówić o jedzeniu, niż o wystroju. Ale. Jedzenie wolę jeść i zachwyty (lub malkontenctwo) zdecydowanie lepiej wychodzą mi bezpośrednio nad talerzem, niż tak prawie trzy tygodnie później (nie mogłam się za ten post zabrać). Natomiast wystrój wnętrz zawsze ma dla mnie ogromne znaczenie. I dlatego tak dużo miejsca mu poświęciłam. I chyba on najlepiej oddaje całe Charlotte, bo być może znakiem danego miejsca powinno być jedzenie, ale to wystrój tworzy atmosferę i kreuje nasz nastrój od chwili wejścia do środka. Charlotte wywołało we mnie niezwykle mieszane uczucia, raczej na minus niż na plus, ale jest to tak niewielka różnica, że dałabym 51% do 49%. Na pewno jest to miejsce, które warto chociaż raz odwiedzić i samemu przekonać się, czy nam pasuje, czy nie. A potem wracać, tylko dla tej konfitury pomarańczowej. 

Charlotte w Warszawie: Pl. Zbawiciela
Charlotte w Krakowie: Pl. Szczepański

Po inne spojrzenie zapraszam na recenzję Aliny - klick.

Wybaczcie tak lichy przegląd zdjęć, ale jakoś nie za wiele ich zrobiłam...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Douglas Box of Beauty Sierpień 2012

Pierwszy raz zamówiłam jakikolwiek Box. Szczerze powiedziawszy, to w Polsce rozczarowuje trochę brak wyboru, choć możliwe, że jestem niedoinformowana. W każdym razie, co jakiś czas popatrywałam to na box od Douglasa, to na Glossybox. Oba lipcowe mi się nie podobały, a kiedy nadszedł sierpień Glossybox wyglądał kusząco, ale nie dość. Natomiast, być może pokierowana intuicją, od razu "rzuciłam się" na Box of Beauty. Oto ono:


Powiem wam, że chyba nie bardziej niż zawartość, cieszy mnie szufladka, jaką pudełko okazało się być. Jest to bardzo wygodne, ładnie wygląda i na pewno mi się przyda. Świetne.



Zawartość wygląda tak:

1. Shiseido Benefiance Tonik do twarzy 30ml (po angielsku jest to coś tak dziwnego, że nie dziwię się, że nazwali to tonikiem, choć tonikiem nie jest). Ma właściwości wygładzające, zmiękczające, odbudowujące komórki pod powierzchnią skóry. Użyłam dopiero dwa razy i jestem zachwycona. 
2. Tusz do rzęs Isa Dora 6ml.
3. Dolce & Gabbana L'eau The One 5ml - Ostatnio mam różne przygody z perfumami The One, dlatego ucieszyłam się bardzo i chyba to był taki ostatecznie popychający do zakupu element.
4. Mleczko do opalania Lancaster 50ml. - To jest najbardziej obojętny mi produkt, gdyż takich rzeczy nie używam.
5. Błyszczyk marki Absolute Douglas, produkt pełnowymiarowy. - Rzecz, na którą nawet ostatnio patrzyłam w Douglasie, dlatego również się ucieszyłam, że jest w boxie. Niestety nie dostałam odcienia, który by do mnie pasował, a sam błyszczyk jest produktem, którym lepiej nie zawracać sobie głowy. Może zrobię kiedyś jego recenzję.

D&G oraz Shiseido wyjęte z opakowań.



I to by było na tyle, jak poużywam tych produktów, to wtedy więcej coś o nich powiem. A na razie już zapraszam na następny post, który będzie recenzją krakowskiej Charlotte - Chleb i Wino. Francuskiego bistro, którego macierz jest właśnie w Warszawie.

środa, 8 sierpnia 2012

Śniadanie w Krakowie

Najpierw zacznę od spraw nudnych, ale ważnych. Mianowicie, nie, bloga nie porzuciłam i tak, postaram się pogonić lenia i wrzucać nowe zdjęcia i posty częściej, bo mam o czym.

Dzisiejszy post będzie o dniu wczorajszym, który spędziłam w Krakowie z Aliną. Najpierw poszłyśmy do Karmy na ulicy Krupniczej. Jest to niezwykle przyjemna kawiarnia, w której spodobało mi się niemalże wszystko. Minimalistyczny wystrój, mocno industrialny, ale jednocześnie przytulny. Lubię miejsca, gdzie mogę się poczuć swobodnie, niczym we własnej kuchni. W Karmie można siedzieć długo, czy to na spotkaniu z przyjaciółką, czy samemu z laptopem lub książką. Zanim przejdę do kuchni, to wspomnę jeszcze o muzyce, która jest dla mnie niezwykle ważna. Nagłośnienie wręcz doskonałe. Muzyka nastawiona na idealną głośność, kiedy miło wypełnia tło, wciąż ją słychać, ale ani trochę nie przeszkadza. Jak tam siedziałyśmy, to akurat leciało Genesis i Peter Gabriel, co jakoś idealnie wpisało się wtedy w moje potrzeby i nastrój.







Do picia zamówiłyśmy latte (9zł za filiżankę) i zielone herbaty. Ja zwykłą, Alina o smaku mango (obie 6zł za czajnik, co dawało jakieś dwa kubki). Ponieważ poszłyśmy tam na śniadanie, ja wzięłam pancake z bananem i syropem klonowym (14zł), Alina humus z grzankami (10zł).




 


Jestem niezwykle wybredną osobą, dlatego już
jedzenie aż tak mnie nie zachwyciło. Kawa była smaczna, ale nic szczególnego, no i latte chyba nie powinno być podawane w filiżance, w jakiej zwykle dostaję cappucino. Herbaty w porządku, całkiem smaczne. Pancake natomiast mnie rozczarował. Ogólnie był smaczny, niesamowicie sycący i duży, co widać na zdjęciu. Niestety jak dla mnie nie był to typowy pancake, a jego struktura nieco zbyt ciężka. Nie wiem, czy tak jest zawsze czy tak tylko tym razem zrobiło się kucharzowi. Bardzo się kruszył, w smaku za bardzo wyczuwałam jajka i proszek do pieczenia i miałam wrażenie drobnego zakalca. Nie był to idealny produkt, momentami musiałam zapijać dużymi ilościami herbaty, aby móc przełknąć.

Wrażenia Aliny po humusie są znacznie lepsze. Chleb, z którego zrobiono grzanki był ciemny, wiejski, pyszny. Sam humus bardzo dobry, może jedynie przydałoby mu się nieco więcej oliwy z oliwek i mniej natki pietruszki, którą został posypany.

Może to wszystko nie brzmi super zachęcająco, ale uważam Karmę za naprawdę przyjemne miejsce, do którego z chęcią nieraz wrócę i popróbuję innych potraw. A, zapomniałabym. Jadłyśmy jeszcze ciasto zrobione z masy z płatków owsianych, przełożone masą daktylową. Pyszne, zdrowe, wcale nie za słodkie. Jego cena to 6zł za kawałek. Polecam.


Po śniadaniu w Karmie dzień spędziłyśmy w okolicach rynku i Galerii Krakowskiej, gdzie było dużo zakupów i innych pyszności, m.in. limetkowego napoju z miętą z lodem w Starbucksie. Pychota, również polecam (12,80 za mały kubek) czy sushi Unagi Futomaki w 77 Sushi na ulicy Świętej Anny. Na zdjęciu w połowie zjedzone.






Cóż... Dzień był bardzo smaczny :D.













niedziela, 22 lipca 2012

Mój Kici.

Mój kici ma na imię Kitek i jest jednym z dwóch kotów, które mam. Teraz śpi tak słodko i wygląda po prostu ślicznie, że nie mogłam się oprzeć, żeby go nie pokazać :).



niedziela, 15 lipca 2012

Yankee Candle

Jak powiedziałam w ostatnim poście, parę dni temu przyszła do mnie paczka ze świeczkami Yankee Candle. Zamówiłam je na stronie ZapachDomu.pl i muszę sobie ją bardzo pochwalić. Pięknie się prezentuje, towary są poukładane przejrzyście, a świeczek jest tyle, że nie wiadomo, co zamówić. I najważniejsze - tania i błyskawiczna wysyłka. Tyle na temat strony, przejdźmy do świeczek. Jak to zwykle bywa, dowiedziałam się o nich przypadkiem i w niemożności zdobycia w Polsce świeczek z paryskiego sklepu Laduree, zamówiłam Yankee Candle. Może i oszałamiają ceną, ale żeby było fair - również zapachem i jakością.






Ponieważ był to mój pierwszy zakup, to nie szalałam, tylko wybrałam najmniejszy rozmiar za 9zł, a że świeczki palą się 15h zupełnie mi to na razie wystarczyło. Zapachy, które wybrałam to (w kolejności od lewej): Pink Sands, Sun & Sand, Drift Away oraz French Vanilla. Po kliknięciu na nazwy otrzymacie ich opis ze strony internetowej, gdzie są sprzedawane.

Jak widać Pink Sands są już użyte, a w chwili pisania tego postu do połowy zużyte :). Ze swojej strony mogę powiedzieć, że zapach rzeczywiście jest różowy, tak jak kolor i nazwa świeczki :). Jednak moje odczucia różnią się z opisem - ja wyczuwam takie owoce jak arbuz i melon, żadnych cytrusów. Trochę pikantnej wanilii rzeczywiście może jest, z kwiatów orchidea. Szczypta zapachu morza i kokosu. I jeszcze jakieś kwiaty, ale nazwy nie podam. Zapach bardzo przyjemny, bez trudu kojarzący się z czymś miłym, z wakacjami i odpoczynkiem. Znajduje się w dobrym dziale zapachów rześkich. Jeżeli mamy pootwierane w mieszkaniu drzwi to delikatnie będziemy czuć go wszędzie. Świetny towarzysz do mieszkania :).

O pozostałych zapachach jeszcze niewiele powiem, ponieważ zdecydowanie lepiej je czuć, kiedy są rozpakowane z ochronnej folii i przede wszystkim - zapalone. Niemniej czuć je również bardzo przyjemnie. Jak je użyję to też o nich opowiem :). A wy macie jakieś ulubione zapachy i/lub firmy produkujące świece zapachowe?


czwartek, 12 lipca 2012

Chłopiec czy dziewczynka?

Odkryłam, że ostatnio jestem w fazie kolorów niebieskiego i różowego. Dowiedziałam się o tym przez przypadek, patrząc na to, co kupiłam lub to, co mi się podobało w sklepach (np. w Sephorze perfumy, które mi się podobały były zawsze różowe - "Fresh Blossom" z serii Be Delicious DKNY, "Signorina" Salvatore Ferragamo czy "Flowerbomb" Victor&Rolf, chociaż te ostatnie podobają mi się od dawna). Jeśli zaś chodzi o niebieski to mam ochotę przemalować pół mieszkania na specyficzny błękit z odrobiną przydymionej szarości i jak widać poniżej, niechcący zakupiłam bluzkę w lekko podobnym odcieniu.



Bluzka pochodzi z rzadko odwiedzanego przeze mnie sklepu (wygląda jakby był zrobiony dla młodszych nastolatek) Tally Weijl. Jest uszyta z fanej bawełny, bardzo przyjemnej w dotyku, idealna na upały. Można ją układać na różne sposoby, wydłużać, skracać. Odkrywać dekolt lub ramiona. Byłaby idealna, gdyby nie to, że przy chodzeniu po prostu nie jest w stanie leżeć nieruchomo. Co chwila musiałam ją poprawiać, co było ogromnie denerwujące. Także szkoda. Bo przy tak wielu plusach to duży minus.

Widoczne na drugim zdjęciu lakiery pochodzą z Virtual i pomimo dość tandetnie prezentującej się firmy bardzo ją lubię właśnie za te lakiery (innych produktów jeszcze nie miałam okazji spróbować). Odcienie są bardzo ładne i co najlepsze dobrze się trzymają. Nie kruszą przy byle okazji. Pędzelek łatwo lakier nakłada, równo. Na trwałość też nie można narzekać. 4-5 dni spokojnie.

Wybaczcie to lekko zamazane zdjęcie, aparat uparcie odmawiał posłuszeństwa. Na razie jak widzicie wypróbowałam lakier różowy. Jest to odcień nr 86 "French rose" z kolekcji "Street Fashion". Uwielbiam go i zakochałam się w nim od pierwszego pomalowania ;). Jest taki... uroczy. Śliczny, niewinny i seksowny. Niezwykle leciutki, nadaje paznokciom piękny, różowy odcień. Może nie do końca taki jak w butelce (zdjęcie pokazuje coś przeciwnego ;)), ale nie narzekam, a uwielbiam :). Jak użyję niebieskiego to dam znać.

To by było na tyle z moich wczorajszych zakupów. Dzisiaj jeszcze przyszła do mnie paczka z Yankee Candle, ale o tym w innym poście :).

środa, 11 lipca 2012

Post zero.

Nie będzie powitalnego posta. Powitalne posty są głupie i i tak nikt ich nigdy nie czyta. Blog też mało inteligentny, no bo powiedzcie mi, po co się chwalić zakupami. Taki szał konsumpcjonizmu. Ale jakoś mi się zachciało. Może za mało konsumuję i aby wyciągnąć maksimum, tę esencję radości z zakupów, chcę wrzucać tutaj zdjęcia i mówić "Patrzcie co fajnego zakupiłam!". Żeby nie było aż tak idiotycznie, powiedzmy, że będą to recenzje, jak to się szumnie nazywa notki okolicznościowe dookoła skonsumowanego produktu. Miałam nic nie mówić, i tak nikt tego nie przeczyta. Jutro post No. 1.