piątek, 31 sierpnia 2012

Mydło do włosów z Lawendowej Farmy.

Dzisiaj przyszło do mnie takie coś:



Jest to ręcznie robione mydło, które można używać zarówno do mycia ciała, jak i stosować jako szampon. Ja wybieram to drugie użytkowanie. Ostatnio moje włosy wypadają na potęgę i nie przesadzę, jeśli powiem, że straciłam co najmniej jedną trzecią. Sama się dziwię, że jeszcze nie jestem łysa. Nie wiem, co to spowodowało, powodów mam trzy: stres, na którego ostre dawki byłam narażona od początku czerwca, jedwab do włosów, który używałam pierwszy raz w życiu, czy szampon Klorane z pokrzywy, który kupiłam w nadziei, że coś tak naturalnego powinno mi przecież pomóc :/. Miałam wrażenie, że po zastosowaniu owego szamponu, włosy zaczęły wypadać jeszcze gorzej, dlatego przestałam nim myć, niemniej jednak potem sobie przypomniałam o jedwabiu, który jakoś zapomniałam stosować, a też go przez niecały miesiąc używałam. Prawdy się nie dowiemy, gdyż nie zamierzam ponownie ryzykować. Teraz robię wszystko, by włosy uratować.

Na jednym z blogów znalazłam informację o Lawendowej Farmie i asortyment tego jakże uroczego sklepiku wprost mnie... zauroczył ;). A już jak zobaczyłam to mydło "Trzy Korzenie", wiedziałam, że koniecznie muszę je wypróbować na swoich włosach.

Skład ma taki:
olej kokosowy, oliwa (macerat korzenia pokrzywy i łopianu), olej rycynowy, odwar z korzenia pokrzywy, łopianu i mydlnicy, olejki eteryczne: herbaciany, lawendowy, rozmarynowy, wodorotlenek sodu, woda.

Prawda jak rzadko spotyka się produkty o aż tak naturalnym składzie? Bardziej już nie można :D.

A tak mydło wygląda bez opakowania.


Jest to zwykła szara kostka, która pachnie mocno ziołami i olejkami, najmocniej wyczuwam lawendowy. Jest to zapach dość przyjemny, chyba że ktoś wybitnie nie znosi olejków eterycznych lub ziół. Mnie się podoba i ogromnie jestem ciekawa jego działania. Jego składniki działają odkażająco, przeciwłupieżowo, powstrzymują wypadanie włosów. Dzisiaj je użyję, ale o skutkach jego stosowania wypowiem się za jakiś czas.

Jeżeli ktoś jest zainteresowany naturalnie wyrabianymi mydełkami lub balsamami, a powiem, że "Lawendowa Farma" ma ich ogromny wybór, to tutaj jest link: www.lawendowafarma.pl Mydełka są zwykle w cenie 10zł, z przesyłką wychodzi dość drogo, ale polecam wzięcie z kimś kosztów przesyłki na pół (czy więcej części ;)), wyjdzie taniej :).

czwartek, 23 sierpnia 2012

Charlotte - Chleb i Wino. W Krakowie.

Był czas, kiedy żyłam z nieświadomością istnienia czegoś takiego jak Charlotte. Jednak za sprawą przyjaciółki się to zmieniło i nastąpiły dni, kiedy słyszałam o tym bistro bardzo dużo. Na tyle dużo, że już sama nie wiedziałam, czy chcę tam iść, czy nie. Mimo to, wybrałyśmy się. Witryna dość niepozorna, z bardzo przeciętnymi stolikami na zewnątrz, tuż przy maskach samochodów. Może komuś pasuje kawa z aromatem benzyny, ja bym tam nie usiadła.

W środku wrażenia mieszane. Strefa pieczywa, croissantów i kasy niezwykle kusząca, kojarząca się z wiejską kuchnią, gdzie króluje drewno i pobielone ściany. Strefa dla klientów już nie tak bardzo. W oczy rzuca się wielki drewniany stół, kiedy indziej zachwycający, teraz odpychający. Wiem, że wielu ludziom podoba się idea siedzenia przy jednym stole z dziesięciorgiem nieznajomych, mnie nie tak bardzo. Gdzieś za tym stołem były wąskie blaty i stołki barowe, a na malutkiej antresolce, po której wchodziło się po okrągłych metalowych schodach (uroczych, ale trzeba uważać na głowę), można było znaleźć kilka czarnych, niedużych, kwadratowych stolików (jak Alina zauważyła - wyglądających jak z Ikei) i czarnych krzeseł. Miejsce niezwykle ciasne, gdzie, chcąc nie chcąc, łokciami niemalże dotyka się nieznanych sobie sąsiadów. Owszem, wystrój mnie nie zachwycił. Wydaje mi się, że rozumiem ideę takiego urządzenia bistro, niemniej jednak kłóci się on (wystrój) z moją wizją miejsca, gdzie je się świeżutkie, pyszne croissanty, pije dobrą kawę i rozpływa nad anielską wprost marmoladą pomarańczową. Boże, jakie to było dobre. A zatem, przejdźmy do jedzenia.

Moje Śniadanie Charlotte, koszyk pieczywa, konfitura i kawa.


Jedzenie jest bardzo smaczne, a miejscami pyszne (croissanty, konfitury). Chleby bardzo dobre, ale nie idealne. Wędliny ciekawe, zdecydowanie inne od masówek ogólnie dostępnych, choć za nimi nie tęsknię. Kawa dobra, ale również nic szczególnego. Można za to dostać herbatę zieloną z lawendą, która była cudowna. Lekka, o idealnej dawce lawendy... Wspaniała. Z croissantów jadłam zwykły i z kremem cytrynowym. Szczególnie ten drugi ściga mnie wspomnieniami i nawet jego cena (5zł) mnie nie przeraża. Polecam. Natomiast konfitura pomarańczowa to istne niebo. Jeszcze nigdzie takiej nie jadłam. Słodka, ale nie za słodka. Bez kwasku cytrynowego, bez gorzkiej skórki (skórka była, ale nie gorzka). Całkowicie z owoców. Cudowna. Miła kelnerka zaproponowała też konfiturę malinową. Jakkolwiek bardzo dobra, to znika przy pomarańczowej.



Opisując bistro być może powinnam więcej mówić o jedzeniu, niż o wystroju. Ale. Jedzenie wolę jeść i zachwyty (lub malkontenctwo) zdecydowanie lepiej wychodzą mi bezpośrednio nad talerzem, niż tak prawie trzy tygodnie później (nie mogłam się za ten post zabrać). Natomiast wystrój wnętrz zawsze ma dla mnie ogromne znaczenie. I dlatego tak dużo miejsca mu poświęciłam. I chyba on najlepiej oddaje całe Charlotte, bo być może znakiem danego miejsca powinno być jedzenie, ale to wystrój tworzy atmosferę i kreuje nasz nastrój od chwili wejścia do środka. Charlotte wywołało we mnie niezwykle mieszane uczucia, raczej na minus niż na plus, ale jest to tak niewielka różnica, że dałabym 51% do 49%. Na pewno jest to miejsce, które warto chociaż raz odwiedzić i samemu przekonać się, czy nam pasuje, czy nie. A potem wracać, tylko dla tej konfitury pomarańczowej. 

Charlotte w Warszawie: Pl. Zbawiciela
Charlotte w Krakowie: Pl. Szczepański

Po inne spojrzenie zapraszam na recenzję Aliny - klick.

Wybaczcie tak lichy przegląd zdjęć, ale jakoś nie za wiele ich zrobiłam...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Douglas Box of Beauty Sierpień 2012

Pierwszy raz zamówiłam jakikolwiek Box. Szczerze powiedziawszy, to w Polsce rozczarowuje trochę brak wyboru, choć możliwe, że jestem niedoinformowana. W każdym razie, co jakiś czas popatrywałam to na box od Douglasa, to na Glossybox. Oba lipcowe mi się nie podobały, a kiedy nadszedł sierpień Glossybox wyglądał kusząco, ale nie dość. Natomiast, być może pokierowana intuicją, od razu "rzuciłam się" na Box of Beauty. Oto ono:


Powiem wam, że chyba nie bardziej niż zawartość, cieszy mnie szufladka, jaką pudełko okazało się być. Jest to bardzo wygodne, ładnie wygląda i na pewno mi się przyda. Świetne.



Zawartość wygląda tak:

1. Shiseido Benefiance Tonik do twarzy 30ml (po angielsku jest to coś tak dziwnego, że nie dziwię się, że nazwali to tonikiem, choć tonikiem nie jest). Ma właściwości wygładzające, zmiękczające, odbudowujące komórki pod powierzchnią skóry. Użyłam dopiero dwa razy i jestem zachwycona. 
2. Tusz do rzęs Isa Dora 6ml.
3. Dolce & Gabbana L'eau The One 5ml - Ostatnio mam różne przygody z perfumami The One, dlatego ucieszyłam się bardzo i chyba to był taki ostatecznie popychający do zakupu element.
4. Mleczko do opalania Lancaster 50ml. - To jest najbardziej obojętny mi produkt, gdyż takich rzeczy nie używam.
5. Błyszczyk marki Absolute Douglas, produkt pełnowymiarowy. - Rzecz, na którą nawet ostatnio patrzyłam w Douglasie, dlatego również się ucieszyłam, że jest w boxie. Niestety nie dostałam odcienia, który by do mnie pasował, a sam błyszczyk jest produktem, którym lepiej nie zawracać sobie głowy. Może zrobię kiedyś jego recenzję.

D&G oraz Shiseido wyjęte z opakowań.



I to by było na tyle, jak poużywam tych produktów, to wtedy więcej coś o nich powiem. A na razie już zapraszam na następny post, który będzie recenzją krakowskiej Charlotte - Chleb i Wino. Francuskiego bistro, którego macierz jest właśnie w Warszawie.

środa, 8 sierpnia 2012

Śniadanie w Krakowie

Najpierw zacznę od spraw nudnych, ale ważnych. Mianowicie, nie, bloga nie porzuciłam i tak, postaram się pogonić lenia i wrzucać nowe zdjęcia i posty częściej, bo mam o czym.

Dzisiejszy post będzie o dniu wczorajszym, który spędziłam w Krakowie z Aliną. Najpierw poszłyśmy do Karmy na ulicy Krupniczej. Jest to niezwykle przyjemna kawiarnia, w której spodobało mi się niemalże wszystko. Minimalistyczny wystrój, mocno industrialny, ale jednocześnie przytulny. Lubię miejsca, gdzie mogę się poczuć swobodnie, niczym we własnej kuchni. W Karmie można siedzieć długo, czy to na spotkaniu z przyjaciółką, czy samemu z laptopem lub książką. Zanim przejdę do kuchni, to wspomnę jeszcze o muzyce, która jest dla mnie niezwykle ważna. Nagłośnienie wręcz doskonałe. Muzyka nastawiona na idealną głośność, kiedy miło wypełnia tło, wciąż ją słychać, ale ani trochę nie przeszkadza. Jak tam siedziałyśmy, to akurat leciało Genesis i Peter Gabriel, co jakoś idealnie wpisało się wtedy w moje potrzeby i nastrój.







Do picia zamówiłyśmy latte (9zł za filiżankę) i zielone herbaty. Ja zwykłą, Alina o smaku mango (obie 6zł za czajnik, co dawało jakieś dwa kubki). Ponieważ poszłyśmy tam na śniadanie, ja wzięłam pancake z bananem i syropem klonowym (14zł), Alina humus z grzankami (10zł).




 


Jestem niezwykle wybredną osobą, dlatego już
jedzenie aż tak mnie nie zachwyciło. Kawa była smaczna, ale nic szczególnego, no i latte chyba nie powinno być podawane w filiżance, w jakiej zwykle dostaję cappucino. Herbaty w porządku, całkiem smaczne. Pancake natomiast mnie rozczarował. Ogólnie był smaczny, niesamowicie sycący i duży, co widać na zdjęciu. Niestety jak dla mnie nie był to typowy pancake, a jego struktura nieco zbyt ciężka. Nie wiem, czy tak jest zawsze czy tak tylko tym razem zrobiło się kucharzowi. Bardzo się kruszył, w smaku za bardzo wyczuwałam jajka i proszek do pieczenia i miałam wrażenie drobnego zakalca. Nie był to idealny produkt, momentami musiałam zapijać dużymi ilościami herbaty, aby móc przełknąć.

Wrażenia Aliny po humusie są znacznie lepsze. Chleb, z którego zrobiono grzanki był ciemny, wiejski, pyszny. Sam humus bardzo dobry, może jedynie przydałoby mu się nieco więcej oliwy z oliwek i mniej natki pietruszki, którą został posypany.

Może to wszystko nie brzmi super zachęcająco, ale uważam Karmę za naprawdę przyjemne miejsce, do którego z chęcią nieraz wrócę i popróbuję innych potraw. A, zapomniałabym. Jadłyśmy jeszcze ciasto zrobione z masy z płatków owsianych, przełożone masą daktylową. Pyszne, zdrowe, wcale nie za słodkie. Jego cena to 6zł za kawałek. Polecam.


Po śniadaniu w Karmie dzień spędziłyśmy w okolicach rynku i Galerii Krakowskiej, gdzie było dużo zakupów i innych pyszności, m.in. limetkowego napoju z miętą z lodem w Starbucksie. Pychota, również polecam (12,80 za mały kubek) czy sushi Unagi Futomaki w 77 Sushi na ulicy Świętej Anny. Na zdjęciu w połowie zjedzone.






Cóż... Dzień był bardzo smaczny :D.